środa, 25 grudnia 2013

2. Niespodziewane odkrycie

luty 2011 r.

 Wakacje powoli dobiegały końca. Pogoda jednak nic nie robiła sobie z tego faktu. Prawie wszystkie dni były jasne, słoneczne i wręcz niemiłosiernie upalne. Każdy, kto tylko znajdował we własnym grafiku dziennym jakąś dłuższą chwilę wolnego czasu, prędko udawał się w kierunku plaży z nadzieją, że woda oceanu przyniesie chociaż chwilowe ukojenie.
 Wszelkie ziemne napoje były głównym przedmiotem zainteresowania przynajmniej dziewięćdziesięciu procent osób znajdujących się na terenie miasta. I nie tylko – jak wczoraj oznajmiła prezenterka głównych, wieczornych wiadomości – fala upałów nieprędko opuści Nową Zelandię.

 Nie miałam ochoty na samotne okupowanie własnego pokoju. Zapach alkoholu i dymu papierosowego wciąż się w nim unosił po nocnym najściu Peyton. Od jakiegoś czasu przychodziła do mnie, gdy tylko kończyła „załatwianie sprawunków” z konkubentem jej matki. 
 Oczywiście nie dość, że już wtedy była pijania, to zawsze w swojej starej, skórzanej torbie miała butelkę ulubionego, taniego wina plus paczkę papierosów. Żadnego typu narkotyków, nawet tych „lekkich” zabroniłam jej przynosić na teren mojego domu. Miałam prawo tego żądać, a Peyton najwyraźniej nie miała sił się targować.

 Chociaż... Raz znalazłam pod poduszką resztki heroiny. Zareagowałam na to znalezisko, jakbym odkryła w łóżku zdechłą mysz. Nigdy przedtem nie miałam aż takiego bliskiego kontaktu z narkotykami.
 Już miałam dzwonić do przyjaciółki i nagadać jej na temat zażywania tych przeklętych substancji, gdy w wyobraźni stanęła mi jej wymizerniała postać, wyeksponowana na tle światła księżycowego, które tamtej nocy stanowiło jedyne oświetlenie mojego pokoju: oczy szerokie z przerażenia, rozedrgane wargi i lekka pręga na policzku były tylko nielicznymi dowodami na to, że Peyton nie jest traktowana jak królowa w łóżku tego padalca.

- Zakończ to – błagałam dziewczynę obserwując jednocześnie, jak ta niespokojnie wierci się na dywanie. – Nie wytrzymasz tego na dłuższą metę. To cię przerasta.

- Nie mogę. Muszę.

 Po tej, nic niewyjaśniającej odpowiedzi, Peyton wpakowała się do mojego łóżka i zanim zdążyłam wygłosić jej jakieś kazanie, spała snem mocnym i głębokim.

 Westchnęłam cicho, biorąc kolejną garść rozgrzanego słońcem piasku i posypując nim stopy. Znajdowałam się na praktycznie niezaludnionym fragmencie plaży. Od czasu do czasu można było dostrzec nieliczne osoby, które wybrały się na długi spacer brzegiem oceanu.
 Tak to żaden z plażowiczów nie miał ochoty spędzać wolnego czasu w ciszy i spokoju. Każdy starał się znaleźć albo jak najbliższej głównego wyjścia z plaży, albo mieć jak najmniejszą odległość do pokonania, jeżeli chodzi o miejscowy bar, budki z lodami, hot dogami czy gorącą kukurydzą. Ludzie leżeli ciasno jeden obok drugiego, nawzajem wdychając oddechy doprawione odorem przetrawionego piwa czy też powietrze przesiąknięte zapachami potu, kremu do opalania i wonią spalonej w słońcu skóry.

 No i dobrze, pomyślałam, rozglądając się po tym niewielkim terenie, gdzie przyroda mogła żyć własnym, nieustalonym przez człowieka rytmem.
 Z bólem serca wracałam do czasów, w których wraz z rodzicami byłam częścią tej wielkiej, głośnej grupy plażowiczów.

- Tatusiu, tutaj! Nie, nie tam! Tutaj jest bliżej do wody!

- Spokojnie, Desiree, będziemy bardzo blisko wody, obiecuję. Wolę jednak zapewnić ci również łatwe dostanie się do toalety. Znając życie już za godzinę będziesz musiała z niej skorzystać!

 W odpowiedzi wystawiłam język i roześmiałam się na widok zdezorientowania na twarzy taty. Nie musiałam jednak długo czekać na jego żywszą reakcję.
 Z piskiem zerwałam się do ucieczki, gdy dostrzegłam jak ten idzie w moim kierunku. Nie miałam jednak szans w pościgu. W mig poczułam jak silne dłonie ojca chwytają mnie w talii i unoszą wysoko, wysoko.

- Taka jesteś cwana, księżniczko Desiree? Zaraz się przekonamy o twojej odwadze.

 Odpowiedziałam głośnym chichotem, odrzucając główkę do tyłu i kurczowo chwytając się muskularnych ramion taty.

 Zdumiewające, że wspomnienia sprzed kilku lat potrafią być tak wyraziste, wręcz namacalne...
 Delikatnie otarłam wierzchem dłoni samotną, słoną łzę, która szybciutko znaczyła szlak na moim policzku. Już nigdy nie będę się tak swobodnie i głośno śmiać. Nie będę już niczyją księżniczką...

 ... księżniczką Desiree...

 Nie miałam zamiaru płakać, ale gdy poczułam, że kolejne łzy zaczynają zbierać się pod powiekami, postanowiłam dać upust nagromadzonym emocjom, by później nie wyżywać się na Alexandrze lub innych osobach.
 Bezwiednie zaczęłam brać w dłonie piasek i ciskać niewielkimi, sypkimi bombami w turkusowe wody oceanu, którego fale spokojnie obmywały brzeg, od czasu do czasu muskając przy tym moje stopy mokrym i słonym pocałunkiem.

 Pociągnęłam głośno nosem, gdy nagle usłyszałam charakterystyczny dźwięk migawki od aparatu. Ten dźwięk kojarzył mi się tylko z jedną osobą.

 Rozejrzałam się nerwowo dookoła. Byłam pewna, że nikt nie najdzie mnie w chwili największej słabości. Nigdy nie lubiłam pokazywać się ludziom w takim stanie i nie było żadnych wyjątków odstępujących od reguły.

 No, może jedna osoba...

 Otarłam ostatnie łzy i wytężyłam wzrok w poszukiwaniu charakterystycznej, czerwonej czupryny.
 Nie miałam kłopotów ze znalezieniem jej właścicielki, gdyż kolor jej włosów mocno rzucał się w oczy na tle spokojnych, stonowanych barw otoczenia.

- Shasi! – Krzyknęłam ile sił w płucach, odruchowo podnosząc się z gorącego piasku do pozycji stojącej.

 Dziewczyna była jednak zajęta robieniem kolejnej fotografii i nawet nie drgnęła, nie chcąc stracić z punktu widzenia obiektu, który chciała uwiecznić na następnym zdjęciu.
 Doskonale wiedziałam, że przyjaciółka usłyszała moje wołanie. Kto jak kto, ale Shasi Doll nie należała do osób ignorujących swoich najbliższych.

 Kiedyś miałam w szkole, na języku angielskim, za pomocą jednego słowa scharakteryzować osobę siedzącą za mną. I tak się złożyło, że padło na Shasi.
 Mimo, że nie należę do osób z ubogim zasobem słownictwa, nie potrafiłam należycie wykonać tego zadania. Bo kogo jak kogo, ale tej czerwonowłosej dziewczyny nie da się opisać pojedynczym określeniem.
 Wielu ludzi twierdzi, że młoda Doll urodziła się w niewłaściwych czasach i nie na właściwej planecie. Miała w sobie coś z boskiej istoty. Potrafiła ożywić każde miejsce, w którym tylko się znajdowała.
 Poznałam ją pół roku po śmierci rodziców i chyba tylko dzięki jej złotemu sercu i otwartości zdołałam przejść przez kolejne tygodnie, miesiące.
 Shasi była zarówno artystką, doświadczoną panią psycholog jak i zwykłą nastolatką kochającą dzikie imprezy kończące się o wschodzie słońca z zawartością mnóstwa „urwanych filmów”.
 Motyw „carpe diem”, popularny w sztuce, który ludzie pragną doskonale wcielić w swoje życie, co zazwyczaj kończy się klapą przy najmniejszym potknięciu, był tylko przez moją przyjaciółkę należycie stosowany.
 Nie wiadomo jak, ale dziewczyna naprawdę potrafiła oddzielić od siebie to, co było i prawie w ogóle nie rozmyślała nad tym, co kiedyś może się wydarzyć. Jedynym fragmentem jej przeszłości były zdjęcia, które robiła każdego dnia z wielkim zamiłowaniem i pasją, w hurtowych ilościach. 
Miała nimi obklejony swój pokój, używała ich jako karteczek do robienia notatek, dekoracji na różnego typu okazje i innych rozmaitości, które tylko przychodziły jej do głowy.

 Do moich uszu dotarł kolejny dźwięk migawki. Stojąc nieruchomo obserwowałam jak Shasi spokojnie i bez pośpiechu sprawdza zdjęcie na podglądzie, śmiesznie marszcząc nos przy obserwowaniu każdego szczegółu.
 Odniosłam dziwne wrażenie, że dziewczyna nie dosłyszała mojego wołania i już miałam je ponowić, gdy Shasi obróciła się w moim kierunku, porozumiewawczo wymachując swoją lustrzanką.

- Najlepsze ujęcie oceanu wszech czasów!

 Zawsze z podobnym entuzjazmem określała wszystkie swoje zdjęcia. Były jej najcenniejszymi skarbami. Mogła mieć nawet dziesięć identycznych ujęć tego samego obiektu, a zawsze potrafiła je rozróżnić i każde było dla niej wyjątkowe na swój sposób.

 Czerwonowłosa jeszcze raz szybko zerknęła na podgląd, po czym, przewiesiwszy sobie niedbale aparat przez lewe ramię, ruszyła w moim kierunku tanecznym krokiem.

- Dzień dobry, señorita! – Zawołała dźwięcznie i pocałowała mnie w policzek, wcześniej wspiąwszy się na palce, gdyż była ode mnie niższa o głowę.

 Odpowiedziałam wymuszonym uśmiechem na to wesołe powitanie, ścierając ślad po krwistoczerwonej szmince dziewczyny i jednocześnie lustrując jej ubiór, który właściwie więcej odsłaniał aniżeli zasłaniał.

 Sama, będąc ubrana w krótkie, dżinsowe spodenki i skromny top, czułam się wyjątkowo roznegliżowana.
 Shasi natomiast miała na sobie naprawdę krótką spódniczkę, ledwo zasłaniającą jej pośladki, a luźna bluzka odsłaniała znaczną część jej płaskiego brzucha. Oczywiście, wszystko samodzielnie przez nią zaprojektowane i uszyte.

 Przyjaciółka szybko wyczuła mój brak dobrego humoru, gdyż przybrała troskliwy wyraz twarzy, ze współczuciem wpatrując się w moje chłodne, błądzące spojrzenie.

- Co się stało, Desiree?

 Wzruszyłam ramionami na to denerwujące mnie pytanie, na które najlepszą odpowiedzą jest proste, a jednocześnie irytujące ludzi słówko: „Nic”.

- Po prostu mam dość, Shasi.

- Czego masz dość?

- Samotności – nie byłam pewna czy to ja odpowiedziałam na pytanie przyjaciółki, gdyż gardło miałam mocno ściśnięte kolejną nadchodzącą falą łez.

- Przecież nie jesteś teraz samotna, Desiree.

- Teraz nie, bo jesteś przy mnie. Ale w nocy, gdy znajdę się w łóżku to...

- Co tam noc! Teraz nie jesteś samotna, więc po co przejmować się tym, czego i tak nie potrafisz przewidzieć?

 Jęknęłam ze zrezygnowaniem, gdyż wiedziałam, że w tej potyczce nie mam najmniejszych szans. Zresztą, nawet nie chciałam mieć tych szans. Wolałam chociaż chwilę żyć w świecie mojej przyjaciółki, która swoim banalnym wręcz rozumowaniem życia sprawiała, że siły wracały człowiekowi w ułamku sekundy.

- Chodź – rzekła z uśmiechem Shasi, która szybko dostrzegła moją niemą kapitulację. – Mam ochotę na lody orzechowe.

- Przecież masz alergię na orzechy...

 Poczułam na sobie charakterystyczny wzrok przyjaciółki i automatycznie postanowiłam nie drążyć już tego tematu, ponieważ potrafiłam nawet przewidzieć odpowiedź dziewczyny, która z filuternym uśmiechem rzekłaby, że skoro teraz ma ochotę na lody orzechowe to czemu zmartwienia o skutki uczulenia miałyby powstrzymać ją przed realizacją własnej, chwilowej zachcianki.

 Po prostu carpe diem!

 Pozwoliłam się złapać pod ramię i pociągnąć w kierunku wyjścia z plaży. Z uśmiechem obserwowałam jak dziewczyna, znalazłszy sobie kolejne obiekty i zjawiska warte uwiecznienia na zdjęciach, odskoczyła ode mnie i z wielkim entuzjazmem zaczęła przeskakiwać wylegiwujących się na słońcu plażowiczów, którzy, mrużąc oczy, z wielkim zainteresowaniem przyglądali się skąpo ubranej nastolatce z burzą czerwonych włosów na głowie, która, nie zwracając uwagi na lekkie zamieszanie spowodowane własną osobą, próbowała uchwycić biegające po brzegu trojaczki.

- Ludzie myślą, żeś kompletnie zwariowała – rzuciłam w jej stronę wieczko od obiektywu, które wypadło jej, gdy gnała robić kolejne fotografie.

- To tylko ich własne myśli – odrzekła ze spokojnym uśmiechem, zręcznie łapiąc w powietrzu małą, czarną pokrywkę. – Czym więc mam się przejmować?

 Shasi była mistrzynią w tworzeniu pytań retorycznych, na które nie potrafiłam stworzyć żadnej ciętej riposty.

 Ramię w ramię ruszyłyśmy zatłoczonym chodnikiem w kierunku naszej ulubionej lodziarni znajdującej się tuż obok wieżowca, w którym na ostatnim piętrze, w bogato urządzonym apartamencie mieszkała Shasi wraz ze swoimi rodzicami.
 Korzystając z tego, że przyjaciółka znów zajęta była przeglądaniem zdjęć, oddałam się jednemu ze swoich ulubionych zajęć, jakim było obserwowanie ludzi. 

 Na ulicach Wellington zawsze można było znaleźć jakieś ciekawe osoby bądź zwykłych ludzi z niecodziennymi zachowaniami. 
 Dochodziło południe, a o tej porze panował w mieście największy ruch. Wesoło paplający turyści mieszali się z eleganckimi, sztywnymi biznesmenami, którzy ocierając zroszone potem czoła, spieszyli się na umówione spotkania. Stali mieszkańcy miasta narzekali na tymczasowych bywalców, którzy, znalazłszy się w nowym miejscu, powodowali sztuczny i zbędny tłok. Światła przy przejściach dla pieszych nieustannie wydawały znienawidzony przeze mnie, piskliwy dźwięk. Dochodziła pora lunchu, więc dużo osób zaczęło już teraz szukać dogodnych miejsc w kawiarniach, bufetach i restauracjach.

 Skrzywiłam się, gdy do moich nozdrzy dotarł zapach oleju i spalenizny. Nie pojmowałam, jak w taki skwar można spożywać tłuste, ciężko strawne jedzenie.

- Poczekaj chwilę!

 Poczułam jak Shasi puszcza mój nadgarstek, który specjalnie trzymała w mocnym uściska na wypadek, gdyby tłum przechodniów miał ochotę nas rozdzielić. Zdezorientowana, tworząc przeszkodę dla wielu ludzi, stałam na środku chodnika i obserwowałam jak dziewczyna biegnie na drugi koniec krótkiej ulicy po to, by zrobić zdjęcie policjantowi kierującemu ruchem drogowym, stojącemu na samym środku skrzyżowania.

 Miałam ochotę powiedzieć, że przecież i tak byśmy doszły do tamtego miejsca, ale w porę ugryzłam się w język, bo wiedziałam, że tym sposobem tylko skazałabym się na kolejne pytanie retoryczne przyjaciółki.

 Od zamierzonego celu dzielił nas już tylko niecały kilometr. Z ulgą skręciłam w jedną z mniej zaludnionych uliczek. Miałam już dosyć ciągłych nawoływań, obijania się o różne rozgrzane, spocone ciała i słuchanie ciągłych pobrzmiewań dzwonków od rowerów, hamulców czy klaksonów.

 Otaczające nas dookoła drapacze chmur tworzyły na dużym obszarze zacienione miejsca, w które szybko pociągnęłam przyjaciółkę.

- Pomyśleć, że już za tydzień zaczyna się szkoła – westchnęłam, gdy panująca wokół cisza skłoniła mnie do odblokowania strumienia kolejnych myśli.

- Przecież mamy wakacje, Desiree – jęknęła Shasi ze znużeniem. – Weź chociaż na chwilę odklej się od tego, co rzekomo ma nastąpić za kilka dni!

- Ja tylko... – westchnęłam, ze zrezygnowaniem stwierdzając, że w sumie rzeczywiście nie mam ochoty rozmyślać o przeszłości związanej ze szkołą.

 A potrafiłam doskonale ją przewidzieć: kolejna olimpiada z chemii, którą w tym roku miałam zamiar zakończyć na pierwszym miejscu, maraton z fizyki w hołdzie Albertowi Einsteinowi i kolejne namowy, bym jednak wróciła do drużyny koszykarskiej.

 Niedoczekanie! Nigdy już nie stanę na boisku...

- Słodki Jezu!

 Przestraszony głos Shasi wyrwał mnie ze studiowania własnego ciała bolesnego. Wiedziałam, że kiedy dziewczyna tak pieszczotliwie wzywa syna samego Boga, to nie dzieje się zbyt dobrze.

 Zmarszczyłam brwi, starając się podążać za spojrzeniem przyjaciółki. Okolica wydawała się jakby pogrążona w ciemności i dopiero po chwili zorientowałam się, że dalej mam założone okulary przeciwsłoneczne, które przywdziałam jeszcze, gdy byłam na plaży i zupełnie zapomniałam o ich istnieniu przez całą wędrówkę ulicami Wellington.
 Dopiero, gdy zdjęłam tą prowizoryczna osłonkę przed promieniami słonecznymi, dostrzegłam bezwładnie leżące na pobliskiej ławce, kruche ciało dziewczyny.

 Wydawało się dziwnie znajome...

- O mój Boże, to Peyton... PEYTON!

 Jak w amoku wyrwałam rękę ze słabego uścisku dłoni Shasi i popędziłam w stronę przyjaciółki.
 Uderzyłam w płacz, gdy z bliska dostrzegłam jej mizerne, niezdrowo wychudzone ciało. Nic nie robiąc, stałam wpatrzona w nieprzytomną Peyton, słysząc jednocześnie podbiegającą Doll. Siedemnastolatka uklękła przy ławce i sprawnie sprawdziła dziewczynie puls, później jeszcze kładąc dłoń na jej klatce piersiowej.

- Oddycha – rzekła głosem spokojnym, niczym doświadczony lekarz zaczynający podstawowe oględziny przed rozpoczęciem wykonywania masażu serca.

 Ta wiadomość nadal nie wyrwała mnie ze stanu, który przygwoździł moje nogi do chodnika i odebrał dar mówienia.
 Mój pusty wzrok spotkał się ze spojrzeniem Shasi. Odczytała w nim najwyraźniej jakąś moją niemą prośbę, której sama nie byłam świadoma, bo tylko skinęła głową i pochyliwszy się niżej nad ciałem Peyton, poklepała ją po bladym policzku.

- Peyton... Skarbie, obudź się, koniec spania... Peyyyton...

 Przemawiała do niej spokojnie, niczym matka budząca swoje zaspane dziecko, które miało pójść do szkoły. Nie mogłam uwierzyć, skąd w niej tyle zimnej krwi. Przecież Evans była również jej przyjaciółką. 

- Dzwonię po pogotowie – oznajmiłam, nagle odzyskując zdolność trzeźwego myślenia.

- Nie, nie dzwoń...

 To nie był głos Shasi. Zastygłam w trakcie wybierania odpowiedniego numeru i dostrzegłam błagalne, zamglone spojrzenie przyjaciółki.
 Zagryzłam wargi ze zdenerwowania. Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam Peyton w takim stanie. Nie spotkałam nikogo w takim stanie. Nie wiedziałam, czy spełnić jej prośbę, czy jednak zadzwonić po karetkę.

 Shasi przerwała jednak moje rozmyślania, siadając obok Peyton i uspokajająco gładząc ją po suchych, zniszczonych włosach. Troskliwość młodej Doll chyba roztkliwiła dziewczynę, bo mimo że nie została zapytana o przyczynę znalezienia się tutaj w takim opłakanym stanie, wybuchła głośnym szlochem, próbując mieszanką pourywanych zdań powiedzieć coś mi i Shasi.

- Ten... skurwysyn... nie dał mi... nie dał mi... pieniędzy!

 Wymieniłam się z czerwonowłosą porozumiewawczymi spojrzeniami. Obie dobrze wiedziałyśmy już, o co chodzi.

- Twierdzi, że jestem... że jestem... głupia i niedoświadczona... BZDURA! To on jest niedoświadczony, on!

- Ciii, już dobrze, malutka, już dobrze – Shasi pocieszająco objęła Peyton, nie przerywając głaskania jej po włosach.

 Siedemnastolatka zaczęła płakać jeszcze głośniej, z rozrzewnieniem wtulając się w pierś dziewczyny. 
 Nagle zobaczyłam jak Shasi wyciąga z małej, obszytej cekinami, skórzanej torebeczki trzy banknoty i wciska je w bladą, wychudzoną dłoń dziewczyny.

- OSZALAŁAŚ?! – Ryknęłam z całej siły i już ruszyłam, by wyrwać Peyton te obrzydliwe pieniądze, zanim zrobi z nimi cos niewłaściwego.

- Zostaw – stanowczy ton Shasi sprawił, że stanęłam nieruchomo niczym słup soli, wpatrując się z niedowierzaniem w twarz dziewczyny. – Ona potrzebuje teraz tych pieniędzy. Nie widzisz, że jest spokojniejsza?

 Sceptycznie spojrzałam na Peyton. Siedziała skulona obok czerwonowłosej, przyglądając się zwitkowi banknotów tak, jakby pierwszy raz w życiu widziała je na oczy.

- Mam ochotę na gulasz – oznajmiła ni z gruszki, ni z pietruszki i, odrzucając na bok banknoty, jakby były nic niewartym śmieciem, żwawo podniosła się z ławki.

 Nie skończyłoby się to dobrze, gdyby mnie i Shasi nie było w pobliżu. Evans momentalnie poczuła silniejsze zawroty głowy i prawie wylądowałaby plackiem na betonowym chodniku, gdybym wraz z przyjaciółką jej w porę nie złapała.

- Na szczęście mój dom znajduje się kilka metrów dalej – oznajmiła Doll; kątem oka zauważyłam jak podniosła z ziemi pieniądze, z powrotem chowając je w torebce.

 Pozwalając Peyton, by oparła się o nasze ciała, ruszyłyśmy wolno w kierunku mieszkania Shasi. W czasie drogi musiałyśmy cały czas upewniać siedemnastolatkę o tym, że dostanie swój upragniony gulasz, chociaż wiedziałyśmy, że nim jeszcze dojdziemy do odpowiednich drzwi, młoda Evans zdąży jeszcze kilka razy zmienić swoje zachcianki.

 Modliłam się jedynie o to, by nie przypomniała sobie o, ofiarowanych jej przez Shasi, pieniądzach...

~*~
 Miałam opublikować przed Świętami, ale tyle spraw wdarło się do mojego życia osobistego, że kompletnie nie miałam siły i ochoty na pisanie notek.
 Ale jest w końcu rozdział drugi, w którym mieliście okazje poznać Shasi. Kocham tą postać i mam nadzieję, że też ją polubicie. Ogólnie, główny wątek opowiadanie rozpocznie się już z rozdziałem trzecim. Nie planuję robić z tej opowieści długiego i obszernego tasiemca. Mam jednak nadzieję, że uda mi się stworzyć troszkę więcej niż dziesięć rozdziałów, bo też moje mini "dzieło" nie może być przesadnie krótkie.

 Swoją drogą przepraszam za moją nieobecność na Waszych blogach. Ostatnio jakoś mnie taki słomiany zapał do wszystkiego nawiedził. Postaram się w ciągu dzisiejszego wieczoru odrobić braki.

 Rozdział (znowu) tymczasowo niezbetowany!